Tło jasne
 

"Opowieści Podróżnika "
fragmenty

Morhan
W deszczu


"Morhan"

...Morhan ssał, rósł i spał - spał, rósł i ssał. Gdy zaczęły mu się wyrzynać zęby, to ostatnie przestało być przyjemne. A gdy ostre kiełki osiągnęły długość mego paznokcia, podsunęłam głodomorowi pod nos bardziej stały pokarm. Lecz on nie chciał jeść warzywno-owocowej papki. Krzywił się i prychał. Lepiej poszło z rozgotowaną cielęciną. Trochę protestował, ale w końcu się przemógł. Do czasu, bo gdy pewnego razu wyciągnęłam z mikrofalówki rozmrożone surowe mięso, zaczął się drzeć. Stanęłam jak wryta. Byłam kompletnie zaskoczona. Przecież nigdy się nie mazał i nigdy nie krzyczał. Nie skończyło się na werbalnym proteście. Ruszył ku mnie, szybko sunąc po łóżku. Stałam i gapiłam się oniemiała. Jak tak miało wyglądać raczkowanie, to zaiste, dziwny był z niego dzieciak.

Odkroiłam kawałek wątróbki i rzuciłam. Chłopiec złapał go w locie i wbił kiełki w surowe mięso. Od początku rozwijał się bardzo szybko, ale i tak to nagłe przejście na niezwykłą dla dziecka dietę i doskonała koordynacja ruchów zupełnie mnie oszołomiły. Jednak przebywając cały czas wyłącznie z Morhanem, prędko do tego przywykłam i wkrótce ten szybki rozwój zaczęłam traktować jako coś zupełnie naturalnego.


Byłam rozdrażniona, przewracałam się z boku na bok. W końcu zapaliłam lampkę, która stała na szafce obok łóżka. Morhan obudził się i popatrzył zdziwiony. To mnie jeszcze bardziej rozdrażniło, nie wytrzymałam. Owinęłam go kołderką i poniosłam. Poderwałam się na równe nogi, rozglądając dookoła.

Dzieciak wylądował w swoim łóżeczku. Nie zwracałam uwagi na wykrzywioną w proteście twarzyczkę i błyskające w blasku lampy drobne kiełki. Mały nie lubił leżeć w klatce z drewnianych prętów i traktował umieszczenie w łóżeczku jak ciężką karę, ale trudno, dość tych przytulanek. Drapieżne stworzonko musiało się przyzwyczaić do tego, że nie będę z nim wiecznie spać. Morhan był zaborczy i nie lubił, gdy coś szło nie po jego myśli, a ja wiedziałam, że nie mogę mu ulegać. Było to bardzo niebezpieczne, przestałbym nad nim panować. Każda mamusia oburzyłaby się, gdybym jej powiedziała, że Morhana należy traktować jak szczeniaka groźnej bojowej rasy, jednak miałam rację. Gdy drapieżnik urośnie, sama siła na nic się nie przyda. Morhan skoczy do gardła intruzowi, którego uzna za wroga, a to ja miałam decydować, kto nam zagraża, przynajmniej do czasu, gdy mój syn nabierze na tyle rozumu, by przeżyć w świecie ludzi.

Podeszłam do ściany i ściągnęłam z niej miecz - wisiał tam od chwili, gdy wróciłam z pierwszej podróży. Z powrotem ległam na łóżku. Nie przykryłam się kołdrą, mimo że byłam naga. Zerknęłam na Morhana. Obrażony odwrócił się do mnie plecami. I dobrze, bo rósł tak szybko, że mało brakowało, a za kilka miesięcy spałabym z dorosłym mężczyzną, a ja... Poczułam ukłucie w sercu. Tęsknotę. Miałam tylko ten miecz... I wspomnienia. Przeciągnęłam się i pogładziłam skórę na brzuchu - była gładka i miła w dotyku. Zsunęłam rękę niżej, między uda, obejmując głownię. Nie wzdrygnęłam się, gdy rozpalone ciało zetknęło się z zimną stalą. Zsunęłam ostrze jeszcze niżej. Myślałam, że ochłonę, przecież ostra krawędź miecza to kiepski zastępca... Gdzie tam... Zacisnęłam nogi na klindze i otarłam się... Całkiem przyjemne uczucie. Auu! Ale ze mnie niezdara! Udo i ostrze były lepkie od krwi.

Oderwałam wzrok od głowni. Morhan patrzył na mnie. Musiał poczuć zapach posoki, dlatego się odwrócił. "Uważaj!" - natychmiast zareagowałam. Wiedziałam, że to Morhan mnie ostrzega. Bardzo rzadko zdarzało mu się mówić do mnie w myślach, dlatego od razu przyszło mi do głowy, że niebezpieczeństwo jest realne.

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Stal chłonęła moją krew. Ale przecież to niemożliwe! A jednak... Z rany na nodze nadal wypływała krew, jednak nie plamiła pościeli. Lśniła przez chwilę na ostrzu i znikała!...


"W deszczu"

...Obudziłam się wcześniej niż zazwyczaj. Nie wiem, dlaczego tak się stało, przecież był paskudny i pochmurny ranek, powinnam leżeć w łóżku i smacznie spać, a ja wstałam i zapaliłam światło. Podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. - Wrrrr... Co za plucha! Pada i pada... Nagle tknięta złym przeczuciem zajrzałam do drugiego pokoju.

Łóżko Morhana było puste. Patrzyłam na rozgrzebaną pościel, zawinięte prześcieradło i zmiętoszoną, poszarpaną poduszkę. Co się stało?! Jeśli ruszył do lasu, powinien już dawno wrócić! Dlaczego pierze wala się wokoło, jakby szarpał materiał pazurami? Co się tutaj działo? Poczułam uścisk gdzieś w okolicy żołądka, nogi wrosły mi w podłogę. Wiedziałam, że kiedyś to nastąpi, ale nie byłam przygotowana na tę chwilę. Zmusiłam się, by wyjść z pokoju Morhana. Gdy tylko to zrobiłam, nie traciłam już więcej czasu, zarzuciłam na grzbiet co miałam pod ręką i założyłam buty. Omal nie wyrżnęłam nosem w szafkę, która znajdowała się tuż przy drzwiach wyjściowych, gdy wiązałam sznurówki. Nie wybiegłam na zewnątrz, wróciłam się, znowu to przeczucie! Miejsce na ścianie, gdzie powinien wisieć miecz, było puste! Po jaką cholerę Morhanowi w lesie miecz?

Wypadłam z chaty, zatrzaskując drzwi i rozglądając się nerwowo. Gdzie on jest? Gdzie? Muszę go znaleźć, może nie jest jeszcze za późno?

- Morhan! - krzyknęłam, wpatrując się w szarą ścianę lasu. Chwilę nasłuchiwałam, krzyknęłam jeszcze kilka razy i ruszyłam biegiem. Nic to, że miałam na grzbiecie tylko długą do pół uda, bawełnianą koszulę, która po chwili była cała mokra, najważniejsze, że buty nadawały się do chodzenia po lesie. Morhan, wróć! Musisz wrócić!

To bez sensu! Przecież go nie znajdę, nie dogonię.

Woda rozbryzgiwała się wokoło, gdy nasiąknięta wilgocią ściółka uginała się pod ciężkimi butami. Gałęzie chłostały mi kolana i uda, parę razy cięły twarz, pnie drzew wirowały przed oczami, chwiały się, tańczyły... Stop! Odbiłam się od chropowatej kory i padłam na kolana, jednak natychmiast zerwałam się na równe nogi i ruszyłam dalej. Po co? Będę tak biec przed siebie, tylko zabłądzę w lesie, a Morhana i tak nie znajdę. Ale muszę, muszę go odnaleźć. Wstałam i ruszyłam dalej, w największą gęstwinę.

Przedzierałam się przez krzaki, liczne zadrapania na nogach krwawiły, ramiona nie były w lepszym stanie, z włosów spływała woda, koszula była niczym mokra szmata, ale ja... Znowu się przewróciłam i zaplątałam. Szarpnęłam się, chcąc uwolnić. Auuu! Chwyciłam w dłoń gałąź z ostrymi kolcami. Przez chwilę zalśniły na nich kropelki krwi. Rozejrzałam się. Kolczastych gałęzi było więcej.. I bolało, cholernie bolało. Zwichnęłam nogę. Tkwiłam w płytkiej jamie wypełnionej zbutwiałymi liśćmi. Chciałam się zerwać na równe nogi, nie mogłam. Zaplątałam się na dobre. Podparłam się dłońmi i... Nie!... Krzyk utkwił mi w gardle. Pod... warstwą liści... Siedziałam na... Czy to możliwe?! Zaczęłam rozgrzebywać ściółkę. Czułam jak ogarnia mnie panika, wręcz histeria... Co to? Ta jama... Była zapchana!... Ręce, nogi, gdzie reszta? Czarne oczodoły, wokoło sina, nabrzmiała skóra, smętnie zwisający skalp... Oderwałam wzrok od kawałków ciał, nie zważając na ból, który szarpał łydkę, próbowałam wstać, lecz zamarłam w pół ruchu.

Żółte ślepia wbijały się we mnie, czarne oblicze było wykrzywione złością.

Morhan stał przede mną, był nagi, z mieczem w dłoni, długimi włosami spływającymi ciemną falą na szeroki kark i odsłoniętymi kłami, wyglądem nie różnił się od potwora z bestiariusza dla graczy, lecz to nie była wirtualna rzeczywistość.

- Musiałaś?! - syknął. Podwinął wargi jeszcze wyżej, odsłaniając czarne dziąsła i uniósł miecz.

Patrzyłam na niego, a on na mnie. Tkwiliśmy tak w bezruchu, nie zważając na zalewające twarze strumienie deszczu.

- Musiałam - w końcu wydusiłam z siebie. - I co, zabijesz mnie? Rozerwiesz w strzępy jak tych ludzi?

Morhan nie odpowiedział, roześmiał się tylko. Tak paskudnie, jak tylko potrafił mój syn.

***

Gdy wróg pochylał się nad nim, pchnął mieczem, aby go dobić. Zapierając się kolanem w tors przeciwnika, wyszarpnął broń i zrzucił z siebie drgające w konwulsjach ciało. Podparł się sztychem i podniósł. Chwiał się na nogach, jednak ruszył przed siebie, rozglądając czujnie dookoła. Potykał się o zalegające wszędzie ciała, był ranny w brzuch, nie powinien się ruszać, nie miał jednak wyboru. Jeśli nie wydostanie się z tego pola śmierci, dołączy do swych towarzyszy. Przegrali bitwę, a teraz wróg ich dobijał. To on jest winny! Wódz pokonanej armii. Ale los jest przewrotny, przeżył. Co prawda, nie za dużo tego żywota zostało, bo zaraz go kundle i tak dopadną, ale będzie walczyć do końca: ścigany, tropiony i zaszczuty. Marna, bo marna, ale szansa jednak istniała, musi tylko opuścić pole bitwy, bo wróg dobija przecież rannych skrupulatnie i bezlitośnie. Sam również to robił, ale tym razem to on był tym słabszym. Przegranym!

Deszcz spływał mu po płytach zbroi, włosy kleiły się do twarzy, oczy zachodziły mgłą, a nogi zsuwały się z ciał poległych, nie zatrzymał się jednak, bo gdyby to zrobił, zostałby tutaj już na zawsze.


Udało mu się schronić się w lesie. Ukrył się przed wrogiem, wpełzając pod wykrot. Był bezpieczny, nie wiedział tylko na jak długo, bo przeciwnik, tak jak i on, miał dobry węch. Dlatego, mimo że zagrzebał się w ściółkę, w każdej chwili mogli go wytropić. Leżał w tym mokrym i zimnym miejscu całą noc, z otwartą raną, skręcając się z bólu. Czy to ważne, że go odkryją, przecież i tak już był trupem. Ile jeszcze życia mu zostało? Ciało coraz bardziej tężało, miał uczucie, jakby krew przestała krążyć i zamieniła się w sopel lodu. A zresztą, czy to ważne, czy przeżyje? Przecież i tak jest ostatni. Ostatni wojownik - zaśmiał się bezgłośnie. I co po sobie zostawiał? Trupy - to na pewno. Morze trupów, kilka mórz: martwych wrogów i martwych towarzyszy, bo nie sprawdził się jako wódz. A ile istot utłukł w ciągu swego długiego życia? Bo on, Gerhon, długo żył. Niewielu wojownikom dane było tyle chodzić po tym świecie. Trupy, trupy, tylko trupy - parzyły na niego szklanymi, nieruchomymi oczami. Stężałe ciała, poszarpane, pocięte, porozrywane, w kawałkach. Po co to? - Gerhon syknął. - Co za głupie pytanie. By żyć, musisz zabijać, inaczej byłbyś jak ta padlina. Ale ja za chwilę będę padliną! Tylko padliną...
( góra )

  Powrót