Tło jasne
 

"Powroty"

Opowiadanie Powroty ukazało się w styczniowym numerze Science Fiction.
Wszelka zbieżność nazwisk, sytuacji i nazw miejscowości jest przypadkowa. Autor z góry przeprasza, jeśli obraził jakąś grupę zawodową, przedstawicieli subkultur lub innych nacji. Uwaga, tekst zawiera niecenzuralne słowa, odrobinę slangu, i nie wszystkim się spodoba.


Patrzyłam na gotowe do drogi rumaki. Jeden z nich był mi najbliższy - Czarna Kawa (nie, nie aromatyczny napój pełen kofeiny) podnosiła poziom adrenaliny. Na Harym ćwiczyłam jaskółkę. Wysokie zawieszenie Suzi wywoływało ataki płaczu, a Długi Gutek zgrzytanie zębami. Szlifiera to odległa przeszłość. Katana przywoływała złe wspomnienia, a czerwone, mułowate paskudztwo - uśmiech politowania. Zgrabny customik kiedyś obłąkańczo zawył i umilkł. Nieduża sfatygowana hondka enduro budziła sympatię. Tranzi przypominała miłe chwile i grupę płaczących łysych.
Najbardziej z nich wszystkich kochałam Czarną Kawę. Stała pod ścianą, w kącie garażu. Zmęczona, po przejściach. Zarżnięta. Ze zwisającym łańcuchem. Cieknąca olejem. Obklejona jarmarcznymi ozdóbkami. Ze śladami łap licznych właścicieli.
Wróciła do mnie.


Zapłonęłam pożądaniem. Kiedy to było i gdzie? W czasach, gdy komuna przepoczwarzała się jak stonka. Znalazłam maszynkę na Wschodzie. Później pojechałam po nią na Śląsk. Do sąsiadów zza miedzy. Nie targowałam się, zapłaciłam, ile zażądał właściciel. Był z niej dumny. Wygrał niejeden zakład. Wyrżnął Katanę. Zostawił z tyłu. Zakasował.
Mad Max. Lub, jak kto woli: Mad Maxiara, bo - było nie było - Kawa to ona. Dla niewtajemniczonych: Kawasaki GPZ 1100. Nie czerwone mułowate paskudztwo z ohydnym fabrycznym bakiem, tylko rasowa kara klacz. Przywieziono ją z Reichu, gdzie pierwszy właściciel ostro ją podrasował. Nadał linię. Zadbał o wnętrze. Krzywki, zawory, el diablo wydech. Dawało to coś około stu piętnastu koni. Uśmiechacie się z politowaniem? Parę dobrych lat temu była to moc rzucająca na kolana.
A teraz? Ile koni jej zostało? Nieważne. Czas dosiąść rumaka.


Nie wrzuciłam na nią dużo. Standard. Śpiwór, namiot, szczoteczka do zębów. Litr oleju (przecież ciekło spod dekla jak diabli). Czerwone paskudztwo zakleiłam kiedyś STP. Czarnej Kawy tak nie potraktowałam. Jeszcze ręcznik, mydło, srajtaśma. Nie będę wdawać się w szczegóły. Czas wyruszyć w drogę. Cieniutka kanapka, pneumatyczne amory (nie trzymaj ą), uff, przynajmniej nie wycieka płyn hamulcowy.
Ruszyłam klasycznie. Stopy od razu na podnóżki - jak zawsze, nawet gdy zdarzyło mi się dosiąść Fat Boy'a.
Ten spaślak to był zakład. Naburmuszone samce nie dawały wiary, że ujarzmię każdą maszynę - obojętnie jak jest ciężką - gdy siedząc na niej całe stopy opieram na ziemi. Niestety, Suzi była za wysoka, z Transalpem się męczyłam, przeżywałam koszmar przy cofaniu na nierównym podłożu. Drobiłam nóżkami.
Kiedyś nie dałam rady cofając, mimo że Kawa była niższa. Zaprezentowała wtedy swe wdzięki. Ach, ten piękny devil. Cztery wydechy w jeden. Kawa ma piękne podwozie. Niestety, nie potrafię podnieść jej sama, nawet gdy bak jest pusty. To wina wąskiej sportowej kierownicy.
Czerwone paskudztwo kiedyś podniosłam, to też był zakład. Wygraną było rzucenie palenia. Nie, nie przeze mnie. To osobnik, który się ze mną zakładał, miał rzucić. Słowa nie dotrzymał.
Ale dość tego grzebania się w odległej przeszłości. Ruszam na szlak. Kierunek na Tarnów, a później na Jasło. I znowu wspominki. Płonący posterunek milicji w Jedlińsku. Ale to już nie moje wspomnienia. Rzecz znam z opowieści.
Kiedyś były takie gorące zloty. Barw nikt nie zrywał, brać miała ciekawsze rozrywki. Płonęły posterunki. I to w czasach, gdy Mili rządzili, a każdy, kto dosiadał stalowego rumaka, był nazywany satanistą. Sama kiedyś doświadczyłam tej niechęci. Piasek na zakręcie. Gramoliłam się spod Kawy, skóra zdarta - całe szczęście, że tylko na butach i kurtce, nie moja własna. Pęknięty dekiel - nie, nie mój czerep, to Kawa obtarła sobie trochę boczek. I brak współczucia przystankowej gawiedzi. Stek wyzwisk.
Ale i tak było nieźle. Kumpel kiedyś obudzi ł się w szpitalu: cała kasa, którą miał przy sobie, zniknęła, a było jej sporo. Łowcy skór to nie tylko pogotowie. Gdy leżysz nieprzytomny pod maszyną, hieny wykonują swoją robotę. Ciesz się, że jej nie kończą...


Mijam pierwszą stację benzynową za Tarnowem. I znowu wspomnienia. Brać ze Śląska. Ci z Krakowa już odjechali. Uściskałam się tylko czule z największym zakapiorem i czekałam. Zgubiliśmy się w Tarnowie. Oferma, z którą jechałam, ruszyła na zlot. Nie przyszło jej do głowy, by poczekać na wylotówce. Cóż, nie tylko blondynki mają kłopoty z myśleniem.
Wyprzedzam na trzeciego - jak wtedy, gdy jechałam z gośćmi ze Śląska. Centusie na japonii tak nie jeździli, żal im było na paliwo. Wstyd się przyznać, bo sama geograficznie jestem przypisana do uroczego grodu Kraka.
Pamiętam niesamowite uczucie. Doświadczy łam go, gdy wracałam tą drogą ze zlotu - skacowana, niewyspana, ledwie żywa. Dwie paczki dziesięć na budziku. Nagle poczułam, że unoszę się w powietrzu. Leciałam nad drogą. Nie czułam Kawy. Raz miałam takie uczucie, ale chcę jeszcze raz to przeżyć. Wyciskam z Kawy, ile się da. Pęd powietrza jest tak duży, że ciężko nawet przełożyć dłoń na manetce gazu, by mocniej odkręcić. Strach pomyśleć, co by się stało, gdybym podniosła rękę. Pusta szosa zmieniła się w wąską nitkę. Najmniejszy ruch kierownicą i może mnie wyrzucić. Nagle widzę ciemny prostokąt, który rośnie w oczach. Wielkie tirzysko. Muszę zmienić pas. Nie zdążę wyhamować. O cholera! Tir się rozdwaja! Co za dupek. Wyprzedza. Hamulce... Nie dam rady... Zbyt duża prędkość... Uciekać! Ale gdzie? Przy tej szybkości pobocze jest zbyt wąskie. Spróbuję. Redukcja. Daję po biegach, ile się da. Silnik wyje, rzęzi, drze. Czarny prostokąt coraz bardziej się zbliża. Tracę szybkość. Za wolno! Tył jest coraz bliżej. Nie mam wyboru. Cisnę na oba hample. Nie zdążę. Cisnę z całej siły. Duże okrągłe oczy. Mad Max. Wielki huk! I ciemność...


...Mad Max? Pamiętacie? Scena czołowego zderzenia z ciężarówką zawsze pobudzała moją wyobraźnię. Czyżbym miała szczęście i wyrzuciło mnie z motocykla? Takie rzeczy się zdarzają, nie ma żadnej reguły. Prychnęłam. Pył drażnił mi nozdrza, zapychał usta. Przetarłam oczy. Rozejrzałam się dookoła. O cholera! Nie leżę na poboczu. Nie widzę trawy. I to wietrzysko zapiera dech w piersiach. Gdzie ja, do cholery, jestem? Czyżby w czyśćcu? Nie, przecież jestem niewierząca. Ten okropny wiatr! Muszę się gdzieś schować. I maszynki ani słychu, ani widu, ani dychu.
Wokół mnie tylko skała i pył. Widać zaledwie na kilka kroków. Włosy zsunęły mi się na oczy. Odgarniam je. I znowu przypadam do ziemi. Nie, nie jestem szczęściarzem z filmu. Gorączkowo przeszukuję kieszenie. Tylko komóra, portfel, dwie paczki chusteczek higie... Gdzie bryka z podręcznikiem technika w zarypanym użytecznymi gratami bagażniku? Gdzie obrzyn i piła łańcuchowa? Natrafiam dłonią tylko na buchnięty mojemu facetowi marny scyzoryk. Wiecie, taki urodzinowy. Tylko że nie ja mu go dałam. Wokół mnie unosi się tuman kurzu. Rozwiewa go wiatr. Widzę niewiele dalej niż na odległość kilku kroków. A zaraz pewnie pojawi ą się rycerze króla Artura i popędzą mnie w kajdanach po suchym stepie... Bez przesady. Jeśli już, to raczej zerżną. Nie, co ja gadam. Na pewno wezmą mnie za czarownicę albo innego dziwoląga. I hajda na stos, wiedźmo! Ale nie ma co narzekać, najgorsze, co może mnie tutaj spotkać, to zdychanie na tym pustkowiu.
Przez ciężkie ołowiane chmury przebija się wątły promień słońca. Kurzawa wiruje niczym trąba powietrzna. Dostrzegam niskie postacie. Nie wierzę własnym oczom: pokraczne stwory wyłaniają się z litej skały! Przypadam jeszcze mocniej do ziemi. Stworów jest coraz więcej. Są ohydne. Poskręcane, przygarbione. Z pazurami sięgającymi niemal ziemi. No tak, inny świat. Znalazłam się w innym świecie. Przecież to oczywiste. Jak Bruce Campbell w Armii Ciemności. A może to świat Władcy Pierścieni, a te pokraki to orkowie? Jeśli mnie nie widzą, to zaraz wywęszą. Nie. Na szczęście wiatr nie wieje w ich stronę.
Udało się! Stwory odchodzą. Przepadają w tumanach kurzawy. Jestem uratowana. Ale... na wielki grzmot! Co to jest? Są ogromne! Potężne! Czarne niczym smoła. Wyrastają spod ziemi tak samo, jak orkopodobne pokurcze. I... odchodzą. Zaraz znikną w szarym pyle. Uff! Szczęście mnie nie opuszcza.
Chcę się oddalić od tego niebezpiecznego miejsca. Dobra passa nie może trwać wiecznie. Odwracam się... i zamieram...
Wpatrują się we mnie żółte ślepia. Z paszczęki bestii wystają długie zakrzywione kły. Potwór jest czarny i dyszy. Na twarzy czuję jego ciężki oddech. Wiem, że nie mam szans na ucieczkę. Jest ogromny. Wielki, zwalisty i dziki. Spuszczam wzrok.
Bestia łapie mnie za kark - na szczęście pazurzastą łapą, a nie kłami - i popycha w stronę stworów, które zasłoniła kurzawa. Nie mam wyjścia. Posłusznie ruszam, gdzie potwór chce. Wybaczcie, ale scyzoryk to marna broń przy kłach i pazurach wielkości kciuka dorosłego faceta. A desperackie ushiro-geri nie wchodzi w rachubę. Z pewnością ten stwór jest szybki niczym olbrzymi kot. Albo mój pies, kiedy łapie w locie kawałek kurczaka. A ja jestem dla potwora właśnie niczym tłusta kurka znaleziona na pustkowiu. Jeśli nie wrzucił mnie od razu na ząb, to znaczy, że mam szansę przeżyć. Nie mogę go tylko prowokować do ataku. Pełne posłuszeństwo, a może jeszcze trochę pożyję.
Dobrze, że rychło osiągnęliśmy prawdopodobny cel podróży - czyli podziemia - gdyż aby dotrzymać kroku olbrzymim stworom, musiałam "uprawiać" marszobieg. A nie jestem w tym dobra. Siada mi kondycha. Na ostatnim treningu kick-boxu byłam wieki temu, a siłownię odwiedziłam zeszłej jesieni. Nie jestem materiałem na bohatera i żadna ze mnie Achaja. Gdybym trochę podpasła się na sterydach... No cóż, ale wtedy byłabym paskudniejszym monstrum niż te urocze potworki, które otaczają mnie ze wszystkich stron i których nie widzę. Potykam się o własne nogi, błądząc w ciemnościach. Czuję pazury wbijające się w ramię. Jak głęboko pod ziemię zejdziemy? Uff! Nie za głęboko. Widzę światło.
Stworów jest mnóstwo. Na ścianach płoną pochodnie. "Jest klimatycznie" - jakby to powiedział znajomy małolat. Stoję na środku olbrzymiej groty. Gapią się na mnie dwa stwory. Nie pozostaję im dłużna - też się gapię. Jestem dla nich osobliwością, ale one są dla mnie tym samym. Przerośnięte orki z Władcy Pierścieni Jacksona to przy nich przystojniaki.
Czarne od stóp do głów, mają długie grube włosy. Patrząc na ich muskuły, nafaszerowany sterydami paker poczerwieniałby ze wstydy aż po czubek wygolonej pały. Dorian Yates to przy nich cherlawy okularnik siedzący dniami i nocami przy kompie. A żółte dzikie ślepia... Bestia warknęła. Czego ona, do cholery, ode mnie chce. Kurtka? Mam ściągnąć kurtkę? Niech jej będzie. Ściągam.
Diabełek na rękawie mruga do mnie okiem: Venom. Ktoś jeszcze pamięta tę kapelę? Toż to już klasyka. Kumpel przyszył mi do rękawa diabełka. Zostawiłam go tam, na honorowym miejscu. Przynajmniej teraz nie jestem sama. Mam anioła stróża. Czarnego anioła. Anioła Piekieł.
Następne warknięcie. Koszula? Nie, koszuli nie ściągnę. Takiej nigdzie nie można teraz dostać, w sprzedaży jest tylko chłam z wybielanego dżinsu i sztruksu. No dobrze, ściągam. Nie chcę drażnić kolesiów. Groźnie wyglądają i Źle im z oczu patrzy.
Koszula, czarny podkoszulek z kostuchą dzierżącą kosę. Cholera! Stanik też? Tego już za wiele. Dżinsyyyy.... Nie!... Ściągam i dżinsy. Ale najpierw muszę zzuć buty z wysoką cholewą. One też są w tych czasach nieosiągalne. Sama skóra, tylko podeszwa podbita gumą. Bo skóra drze się, kiedy jeździsz na motocyklu. Szczególnie, gdy drobisz nóżkami na skrzyżowaniu. Albo instynktownie hamujesz buciorami, choć zatrzymać maszynki już nie sposób.
Obracam się dookoła. A co mi tam! Będę prezentować swe nagie wdzięki, kiedy będę stara? Gapią się na mnie i coś tam mruczą między sobą. Myślę, że uratowałam skórę. Nie przeznaczą mnie na posiłek. Pewnie właśnie stwierdzili, że mogę zapewnić inny rodzaj rozrywki. Rozzzzrywkiiii?... Uchyliłam się. Dymiące flaki nie przykleiły mi się do twarzy. Wylądowały kawałek dalej. To dopiero rozryyyywka! Stwory się nawzajem rozdzierają. Skaczą sobie do gardeł. Nie, nie kolesie, którzy mi się przyglądają. Oni tylko wykrzywiaj ą pyski. Śmieją się ze mnie! Z mojego strachu. A inne bestie się mordują. Cóż, upodobania bywają różne. Najwyraźniej ci tutaj preferują latające flaki. Naciągam spodnie na zadek. Przynajmniej nic się do niego nie przyklei. Bestie nie protestują. A atmosfera wokół gęstnieje.
Szybko się ubieram. Zapinam aż pod samą szyję kurtkę. Kiedyś skrobałam z niej błoto, teraz przyjdzie mi ściągać czarną posokę. Przypadam do ziemi. Tak bezpieczniej. Bestie, które mi się przyglądały, włączają się do jatki. Ach, jak one pięknie się mordują. W ruch idą kły i pazury. O co im poszło? Pewnie same nie wiedzą. Rozpiera je adrenalina. W moim świecie oglądamy walki bokserskie i wiadomości w TV, ci tutaj muszą się zadowolić bardziej prymitywnym rodzajem rozrywki. Cóż, testosteron zawsze w samcach buzuje, nieważne, w jakim świecie.
Kły i pazury już nie wystarczają. Błyskają miecze. Pojawił się nowy gracz. Na moje bestyjki ktoś napadł, wykorzystując zapewne ich skłonność do wzajemnych waśni. Blask pochodni odbija się w obnażonych głowniach. Czarna posoka spływa po zbroczach. Ostrza tną mięśnie i kości, sztychy kłują bijące serca. Dalej leżę plackiem na ziemi. Robię unik. Zdążyłam! Nogi zakryte folgami nie rozdeptały mnie jak karalucha. Wokoło padają usieczone potwory. Słyszę charkot, rzężenie. Widzę gasnące ślepia. Odrąbana rączka drze skałę. Jest niczym stopka w Joannie d'Arc Luca Bessona. To nie jest film, i to wokół mnie, a nie na celuloidzie, leją się hektolitry krwi. Ale ja ciągle nie mogę uwierzyć, że to nie sen.
Jatka jeszcze się nie skończyła. Zwycięzcy dobijają pokonanych. "Moje" potworki leżą na zalanej krwią skale. Mam uzasadnione obawy, że do nich dołączę. Napastnicy nie znają litości. Unicestwiają wszystko, w czym tli się życie.
Zrywam się na równe nogi. Rozglądam się. Dostrzegam miecz, którego właściciel już nie żyje. Łapię za rękojeść. I padam. Cholerstwo jest tak ciężkie, że pociągnęło mnie na glebę. I jak tu uwierzyć w machające żelazem smukłe dziewoje w lśniących zbrojach?
Kątem oka dostrzegam czarnego potwora. Wykrzywia pysk w uśmiechu, podchodzi do mnie i łapie za kurtkę, stawiając na nogi. Wskazuje łapą na miecz, który mnie przeważył, i śmieje się! Jest podobny do bestii, które dogorywają na zalanej posoką skale. Też ma żółte ślepia i długie czarne pióra. Tyle, że jest lepiej uzbrojony i... przystojniejszy. Bardziej podobny do człowieka.
Nie tylko rozbawienie czai się w dzikich ślepiach. Bestia ma bystry wzrok. Czuję się nieswojo. Mam nieodparte wrażenie, że czyta w moich myślach.
Czarny stwór łapie mnie za rękę i ciągnie za sobą. Idę za nim posłusznie. Nie próbuję już udawać bohatera, mimo że kurczowo zaciskam palce na scyzoryku. Może nie będzie tak Źle, jeśli te bestie mają poczucie humoru?


I znowu marszobieg! Pot leje się ze mnie strumieniami, buciory z wysoką cholewą uwierają jak cholera. W płucach brakuje tchu. W boku zaczyna kłuć. Dobrze znane uczucie. Jak przy sławetnej rozgrzewce, preferowanej przez jednego z moich trenerów, podczas której musiałam dotrzymać kroku facetom, drobi ąc krótkimi nóżkami. Oni sobie biegli truchcikiem, ja z innymi dziewojami wyciskałam z siebie siódme poty, wlokąc się z tyłu. Ale wtedy miałam na nogach adidasy i biegałam po chodniczku naokoło ogromneeego stadionu lub pomykałam brzegiem Rudawy. A teraz? Pył wzbija się spod ciężkich butów, przykleja się do mokrych włosów, zlanej potem twarzy i przesiąkniętego ubrania. Czarne stwory maszerują długim krokiem. Gadają ze sobą. Czasem któryś ryknie śmiechem. W desperacji łapię za ramię tego, który śmiał się ze mnie, gdy upadłam pod ciężarem miecza.


Uff! Teraz lepiej. Patrzę sobie na ten obcy świat z góry. Stwór wziął mnie "na barana". A producenci filmowi i niewydarzeni scenarzyści wmawiają nam, że potwory tylko morduj ą. Jak się okazuje, czasem stać je na gest wobec słabszych istot. Potrafią być nawet całkiem sympatyczne... Muszę się trzymać tego "mojego", najwyraźniej ma do mnie słabość. Teraz mam sposobność, by lepiej się przyjrzeć czarnoskórym wojownikom, bo w rzeczy samej jest to wojownicza rasa. Ubiorem i uzbrojeniem trochę przypominają rzymskich legionistów. Nie noszą spodni, tylko skórzane tuniki, na które nałożyli kolczugi. Podudzia chronią nagolenice, żelazne folgi tkwią na ciężkich buciorach. Szerokie bary zakrywają naramienniki, a potężne klatki piersiowe unoszą zachodzące na siebie stalowe płyty. Duże, ciężkie miecze tkwią w pochwach przymocowanych do szerokich pasów. Niektórzy mają ze sobą długie łuki, inni targają topory bojowe, widzę również włócznie o długich i grubych żeleźcach. Hełmy - podobne do tych, których używali wikingowie - zsunęli na potężne karki. Całe szczęście, że mój potworek nie nosi ze sobą zbyt dużo żelastwa, bo tylko by mi przeszkadzało i uwierało. Lepiej, aby był obciążony tylko moją skromną osobą. Przestałam się przyglądać czarnoskórym stworom. Mimo że już nie podróżuję na piechotę, droga zaczęła mnie nużyć. Idziemy, idziemy i idziemy. Jak długo będziemy wędrować po tym skalistym pustkowiu? Jestem zmęczona, mam dość mocnych wrażeń. Chce mi się spać. Zsuwam się stworowi z ramion. Chwyta mnie mocniej. Opieram mu głowę na piersi i zamykam oczy.


Ocknęłam się - stwory się zatrzymały. Rozglądam się dokoła. O cholera! Nigdy bym w to nie uwierzyła, gdybym nie zobaczyła na własne oczy. Przed nami wznoszą się szarobure mury potężnej twierdzy. Na ich szczycie dostrzegam niewielkie postacie. Niewielkie, bo mury są wysokie. Nigdy nie widziałam Malborka, a szkoda, przynajmniej miałabym jakieś porównanie. Ale wydaje mi się, że tak ogromnej budowli obronnej nie ma nigdzie w Europie. Mur wydaje się nie mieć końca. A my czekamy. Słyszę metaliczny szczęk. Nagle część burej ściany przesuwa się w górę. Szczelina powiększa się. Stwór opuszcza mnie na ziemię. Wchodzimy do twierdzy.
Spodziewałam się, że wejdziemy na olbrzymi dziedziniec. Ku mojemu zdziwieniu, znaleźliśmy się w czymś w rodzaju fosy: dwa mury biegną równolegle do siebie, a my stoimy między nimi. Nad nami wisi pomost łączący obie ściany. Takich pomostów jest więcej. Widzę, jak jeden z nich się przesuwa. Dostrzegam również otwory w ścianach. Zostałam obdarzona przez naturę wyobraźnią, dlatego już widzę wrogą armię, która dostaje się pomiędzy te dwie ściany i jest zasypywana kamieniami i zalewana wrzącą oliwą, podczas gdy pomosty z wycofującymi się obrońcami przesuwają się za wewnętrzny mur.
Przekraczamy następną bramę. Dziedziniec jest niewielki. Widzę otwory strzelnicze. Gdyby wróg sforsował mury, znalazłby się w pułapce. Zagłębiamy się w przejścia, które są niczym labirynt, i za chwilę znowu dziedziniec.
Nagle ziemia ucieka mi spod stóp. Uskakuję, przerażona. "Mój" stwór obnaża kły w uśmiechu. Jego czarnoskórzy towarzysze ryczą rozbawieni. Dziura w ziemi powiększa się. Oto następna niespodzianka dla wroga.
Dostrzegam schody, które prowadzą do podziemi. Wojownicy schodzą do lochów. Ku mojemu zdziwieniu, nie podążamy za nimi. Mój opiekun, bo tak go nazwałam, zatrzymuje mnie, kładąc łapę na moim ramieniu.
Idę za nim. Wspinamy się po schodach na górę, później idziemy długim korytarzem. Mimo że nie widzę okien, jest tutaj jasno. Dziwny poblask rozświetla niebieski kamień. Po drodze mijamy paskudne zgarbione stworzenia, które już widziałam na pustkowiu, gdy wyłaniały się z litej skały. Przemykają chyłkiem pod ścianą. Czyżby bały się mojego opiekuna?
Zatrzymujemy się przed ogromnymi żelaznymi wrotami. Przed nimi stoją czarnoskórzy wojownicy. Są uzbrojeni po zęby i patrzą na nas ponurym wzrokiem. "Mój" stwór odzywa się do nich. Słyszę warczenie - strażnicy odpowiadają mu niskimi, gardłowymi głosami. Wymiana zdań jest krótka - ciężkie wrota otwierają się.
Znowu idziemy długim korytarzem. Do czasu aż zatrzymujemy się przed drzwiami, prowadzi nas niski przygarbiony stwór. Wchodzimy do dużej komnaty. Przez wysokie ostrołukowe okna wpadają do niej promienie słońca. Ściany są z niebieskiego kamienia - nie podziwiam ich jednak, ponieważ co innego przykuwa moją uwagę.
Za stołem z - wybaczcie, nie wiem czy to dąb, czy orzech, to nieistotne - stoi Kostucha. Oczodoły kieruje w moją stronę. Chcę się cofnąć, jednak mój przewodnik łapie mnie za ramię. Nie mam wyjścia, muszę patrzeć Śmierci w oczy. Przepraszam, w puste dziury po oczach. Tracę rezon. Jak byście się czuli na moim miejscu - ze świadomością, że spotkaliście się ze Złym tego świata? Z super czarnym charakterem, bez którego nie sposób opowiedzieć ciekawej historii? Kostucha jest wysoka, ma na sobie długi szary płaszcz. Oczodoły zieją pustką w czaszce obciągniętej bladą jak pergamin skórą. Obłędnie długie włosy opadaj ą jej na ramiona. Śmierć ma chude łapy o długich palcach. Pazury uderzają w blat z - orzecha? - niech będzie: z orzecha. Słyszę rytmiczny stukot.
- Witam w Twierdzy, Podróżniku.
Zaskoczyła mnie. Skąd zna mój język? I dlaczego "Podróżniku"?
- Bo jesteś podróżnikiem. Podróżnikiem między życiem a śmiercią.
I na dodatek potrafi czytać w myślach!
- Gerhon od razu to zrozumiał, inaczej już dawno zapełniłabyś jego brzuch.
Wzdrygnęłam się. Nie tylko głos miała oślizły, równie paskudnie brzmiał niemal bezgłośny śmiech. A ten przyjemniaczek, którego nazwałam "moim opiekunem", schrupałby mnie, nie zostawiając nawet najmarniejszej kosteczki, gdyby "nie zrozumiał". Czego "nie zrozumiał"? że już jestem trupem?!
- Nie, jeszcze nie jesteś.
- Jeszcze nie?
- Dopóki budzisz moją ciekawość, pozwolę ci żyć. - Nie, to nie był oślizły głos, tylko wredny, nieprzyjemny, obleśny i pogardliwy syk.
- Rozdziej się.
- Co?! - "Następny zboczeniec! Robić to z kościejem? Tego już za wiele"
- Nie pochlebiaj sobie, marna istoto. To tylko ciekawość badacza. A poza tym cuchniesz.
Cuchnę! Wielkie mi odkrycie. Jak mam nie cuchnąć? Z pewnością słowo "prysznic" jest w tym świecie pustym dźwiękiem.
Kostucha zachichotała.
- Ludzie to niesłychanie zabawne istoty. Bawi mnie wasza pycha i naiwna wiara w wyższość nad innymi stworzeniami. Ale dość tego. Ściągaj śmierdzące łachy i połóż je na stole.

Zrobiłam, co chciała. Położyłam przepocone ubranie na stole i przykryłam kurtką. Co jak co, ale nieświeża bielizna nie przedstawia przyjemnego widoku. Diabełek z rękawa mrugnął do mnie okiem. Mój anioł stróż mnie nie opuszcza.
Cofnęłam się o kilka kroków. Nie chciałam znajdować się zbyt blisko stwora, który potrafi czytać w myślach. W dodatku stałam przed nim zupełnie naga.
Kostucha zaczęła opróżniać kieszenie mojej kurtki. Wyciągnęła komórkę. Bateria musiała jeszcze trzymać. Patrzyłam na pazury, które stukały w przyciski. W ciszy, jaka panowała w komnacie, zabrzmiał marsz lekkiej kawalerii - mój dzwonek. O dziwo, nie zrobił na Kostusze najmniejszego wrażenia. Chwilę jeszcze bawiła się komórką. Słychać było bardziej standardowe i oklepane dźwięki. Po chwili odłożyła "zdobycz techniki dwudziestego wieku" i sięgnęła po portfel.
Patrzyłam na wykładane na stół karty kredytowe, papierki banknotów i brzęczące monety. Kostucha przyjrzała się zdjęciom, które zawsze nosiłam przy sobie. Obracała w chudych palcach wizytówki. Zaraz w jej ręku pojawi się scyzoryk.
Nagle, ni stąd ni zowąd, zamaszystym ruchem zrzuciła ze stołu wyłożone przed chwilą przedmioty. Przestraszona, gwałtownie się cofnęłam. Omal nie podskoczyłam, gdy poczułam dotknięcie zimnej stali na nagiej skórze. Stwór zwany Gerhonem zamknął mnie w ramionach.
- Śmieci! Tylko śmieci. Tym się otaczacie. Nie wiecie, w czym tkwi prawdziwa siła. Zapomnieliście. Zatraciliście.
Następnie Kostucha zaczęła mówić do Gerhona. Niestety, nie byłam w stanie zrozumieć toczącej się rozmowy. Najgorsze było to, że z pewnością mówili o mnie, a ja nie wiedziałam, jakie mają zamiary. Mogłam się tylko domyślić po tonie ich głosów. Gerhon był zły. Słyszałam tuż przy uchu głuche warczenie. Spierali się. Kostucha mówiła pogardliwym i oschłym tonem. W końcu doszli do porozumienia. Co ustalili? Tego nie wiedziałam.

Niskie pokraczne stwory, które prowadziły mnie ze sobą, miały grubą pomarszczoną skórę, haczykowate nosy i szpiczaste uszy. Uwierzcie mi, czułam się naprawdę podle. Nadal byłam naga. Przenikały mnie dreszcze, kiedy stąpałam bosymi stopami po zimnej kamiennej podłodze. Miałam wrażenie, że idę na rzeź. Jak więźniowie pozbawiani ubrania, które nie będzie już potrzebne, bo zaraz przyjdzie im gryźć ziemię. Dlatego odetchnęłam z ulgą, gdy zaprowadzono mnie do komnaty, w której był płytki basen, i dano do zrozumienia, że mam do niego wejść. Nie ociągałam się. Zanurzyłam się w ciepłej wodzie. I pławiłam. Długo się pławiłam. Byłam nawet tak bezczelna, że zażądałam mydła. I otrzymałam je. Zrozumiałam wtedy słowa Kostuchy, która po poznaniu moich myśli o prysznicu mówiła, że bawi ją pycha i wiara ludzi w wyższość nad innymi stworzeniami.
Kiedy wyszłam z wody, pokraki podały mi delikatną tkaninę, którą się wytarłam. Ze zdziwieniem oglądałam czystą kieckę wiśniowego koloru. Miętosiłam w rękach buty z miękkiej skórki. Niemożliwe! Skąd te paskudne i prymitywne stwory mają takie rzeczy? Pewnie z grabieży. A to znak, że ten świat zamieszkują również ludzie. Przecież Kostucha o nich mówiła.
Sukienki i spódnice to części garderoby, które zakładam na siebie tylko wtedy, gdy jestem do tego zmuszona, dlatego z pewną dozą odrazy wciskałam się w wiśniową kieckę. Niestety, bielizna była tylko marzeniem, pewnie nie znają jej w tym świecie.
O dziwo, suknia leżała jak ulał. Czułam się nawet trochę głupio, bo ściśle przylegała do ciała, co sprawiało, że czułam się ciągle naga.
Podeszłam do ściany z niebieskiego kamienia. Była tak gładka, że mogłam się w niej przejrzeć jak w lustrze. Miałam rację. Sukienka niczego nie ukrywała. Miękka tkanina opinała piesi. Cholera, przydałby się stanik. No, ale... może być, wyglądam niczego sobie. I tak nikt tutaj nie będzie mnie obmacywać wzrokiem.
Odwróciłam się. Gerhon stał tuż za mną. I - uwierzcie mi lub nie - on się uśmiechał, jakby znał moje myśli! I, oczywiście, bezczelnie obmacywał mnie wzrokiem. Ale to tylko czarny stwór. Niech sobie chociaż popatrzy...
Wojownik nie miał już na sobie zbroi, tylko skórzaną tunikę spiętą pasem. Zauważyłam, że nie rozstał się za to z bronią. Widocznie te stwory zawsze noszą przy sobie miecze, noże i sztylety.
Gerhon pociągnął mnie za rękę. Gdzie on mnie tym razem prowadzi? Zaniepokoiłam się, poszłam jednak za nim. Gdy mijaliśmy olbrzymie wrota, odetchnęłam z ulgą. Coś mi mówiło, że właśnie opuszczam część twierdzy, w której zamieszkuje Kostucha.
A później trafiłam na... balangę! Na imprezę, w czasie której wino lało się strumieniami. Stwory biesiadowały i piły jak smoki. Kilku uczestników zabawy nawet pomacało się sztyletami, w ruch poszły również kły i pazury, ale mało mnie to obchodziło. Były to zaledwie niewinne igraszki w porównaniu do jatek, które widziałam w grocie na pustkowiu.
Przyjacielskie potyczki mogłam obserwować z daleka; siedzieliśmy z Gerhonem na stosie futer w zacisznym kąciku. Próbowaliśmy się jakoś dogadać. Na początku szło nam ciężko. Później w porozumieniu się pomogło nam wino. Zdaje się, że nawet nauczyłam go paru rasowych przekleństw w naszej pięknej polszczyźnie. I wydaje mi się, że Gerhon nie pozostał mi dłużny, bo gdy wypowiadałam słowa, których mnie uczył, niemal tarzał się ze śmiechu. Nie sądzę, by bawił go tylko mój akcent. A w ogóle... to równy gość z niego, z tego Gerhona. Oczywiście, jeśli nie przyjdzie mu do głowy potraktować cię jako zakąskę do mocnego winka.

Rozsadza mi głowę. Chce się pić. Sięgam ręką za siebie. Przewróciłam dzban. Auu! Moja czaszka. Cisza! Marzę o ciszy. I... jak się to, do cholery, stało? Leżę na Gerhonie. I nie byłoby w tym nic dziwnego, bo gdy urwie ci się film, pozycja, w której zastygniesz, jest mało istotna. Ale Gerhon jest nagi, a moja wiśniowa suknia leży obok dzbana. A najgorsze jest to, że wcale mi nie spieszno zrywać się, naciągać na siebie ubrania i udawać, że nic się nie stało. Całkiem miło się leży na tym Gerhonie. Ma taką milusią skórę i takie ładne białe kiełki. Gdyby nie pragnienie, nie próbowałabym go budzić. Ale, ale... miło czy nie, ak to się stało? Upił mnie i dobrał się do mnie! Wykorzystał to, że urwał mi się film. Hola, hola, kto tu kogo wykorzystał? Nie oszukuj się. To ty się do niego dobrałaś. Pierwsza zaczęłaś ściągać z niego tunikę. Byłaś ciekawa, co się pod nią kryje. I rychło się dowiedziałaś. Nie udawaj dziewicy, którą miało wielu i która później się wstydzi, bo biedaczka zapomniała, ilu ją rżnęło. Takie bajdy dobre są tylko w powieściach dla dużych chłopców. A tobie zupełnie nie przeszkadzało, że nie obracał cię w ustronnej komnatce.
Dość tego, muszę się napić!
Wstałam i zaczęłam się ubierać, a potem wyruszyłam na poszukiwania. Natknęłam się na wypełniony do połowy dzban, który śmierdział winem. Odrzuciłam go. Padł z hukiem na kamienną podłogę. Niczego więcej nie znalazłam. Wróciłam do Gerhona. Nie był już nagi. I, niestety, nie był sam. Przed nim stała Kostucha.
Gerhon był tak wściekły, że obnażał kły. Kostucha próbowała go uspokoić. Podeszłam do nich; domyślałam się, że dzieje się coś złego. Miałam rację. Chodziło im o mnie. Gerhon zawołał jednego ze swych towarzyszy i sięgnął po pas z bronią. Nie przypiął go jednak. Dał mi ręką znak, bym podeszła do niego.
Zapiął mi na biodrach pas, do którego była przytroczona pochwa z nożem. Zatknął za pas również sztylet. Byłam coraz bardziej zdziwiona. Gerhon sięgnął po miecz. Gdy wezwany wojownik wrócił, zamocował mi na plecach miecz, zapinając pas, który biegł na skos przez plecy. Czułam przesuwające się po moim ciele dłonie. Zatrzymały się na biodrach. Gerhon patrzył mi w oczy. Jego spojrzenie było pełne niepokoju, miałam wrażenie, że chce mi coś powiedzieć. Kiedy przestał się we mnie wpatrywać, delikatnie pchnął mnie w stronę Kostuchy.

Szłam za wysokim chudym stworem. Schodziliśmy coraz niżej. Gdzieś za nami pozostały lochy z zamkniętymi na głucho żelaznymi drzwiami. Nie mogłam uwierzyć, że podziemia pod twierdzą są tak rozległe i sięgają aż tak głęboko. Śmierdziało zgnilizną. Czyżby siarka?
- Wnętrze piekieł - Kostucha zaśmiała się drwiącym głosem. - Tak wy, ludzie, nazywacie to miejsce. Miejsce, które daje życie.
- Życie? Jak w piekle może rodzić się życie?
- Mówiłem ci, że nie pojmujecie, co to prawdziwa siła. Czas uzupełnić twą edukację, Podróżniku.
- Co to jest?
- Otchłań.
- Otchłań?
- Dla Gerhona to Otchłań, dla mnie Jądro.
Stałam nad brzegiem przepaści. Na jej dnie kotłowała się rozgrzana do czerwoności lawa.
- Jak wnętrze wulkanu.
- Wulkanu? - Kostucha zachichotała. - To trzewia Matki Ziemi. Tej, która daje życie, ale równie hojnie szafuje śmiercią. Nadal nic nie rozumiesz. Chodźmy dalej, przedstawię ci moje dzieci.
Jej dzieci? Jak kościej może spłodzić dzieci?
Wnętrze groty było słabo oświetlone. Dostrzegłam w niej jakiś ruch. Ziemia zaczęła się ruszać. Można było odnieść wrażenie, że wylezie z niej chmara karaluchów. I tak było w istocie: ziemia ruszała się, a cuchnęło tak bardzo, że zakrywałam nos i usta dłonią. Myślałam, że zaraz się uduszę. Stałam razem z Kostuchą w otoczeniu uzbrojonych po zęby wojowników. Nie wiedziałam, o co chodzi.
Coś czaiło się w mroku. Coś zaczęło się wyłaniać z ciemności. Dzikie ślepia rozjarzyły się żółtym blaskiem. Zbliżały się do nas. Zobaczyłam zarysy ogromnych postaci, a w chwilę później ich nagie czarne ciała. Bestie miały długie włosy i kły wystające spod warg. Nozdrza im falowały, potężne klatki piersiowe unosiły się w rytm oddechów. Otaczały nas, a żadna z nich nie wydała najmniejszego dźwięku. Okrążały nas. Gotowały się do ataku.
Usłyszałam szczęk stali. Wojownicy wyciągnęli miecze.
- Są wspaniali - zachwyciła się Kostucha. - To Szindar - wojownicy zrodzeni w Cieniu. Moje dzieło. Są niezniszczalni.
- Niezniszczalni? Stal się ich nie ima?
Kostucha zaśmiała się.
- Stal to perfekcyjne narzędzie śmierci. Popatrz na moje psy. One o tym dobrze wiedzą.
- Twoje psy?
- Wierne i oddane. Jak Szindar.
- Jak Szindar? Zaraz twoje wierne psy rozszarpią cię na strzępy. Nie pomogą nam miecze.
Kostucha wybuchła pogardliwym śmiechem.
- Ten, kto przeszedł na drugą stronę, jest silniejszy od stali. - Wyminęła krąg wojowników i ruszyła prosto na dzikie bestie.
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom: podobne do Gerhona stwory zaczęły się cofać i znikać w mroku.
Kostucha podeszła do mnie.
- Mówiłem. Moje psy.
- Oni nie odeszli. Czają ci się za plecami.
- Dalej nic nie rozumiesz - warknęła Kostucha.
Stała przede mną. Była wyższa od Gerhona. Musiałam wysoko zadrzeć głowę, by popatrzeć w jej puste oczodoły. Kostucha była ohydna, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób również wspaniała. Może to przez długie proste włosy, które opadały jej na plecy?
- Jestem Stworzycielem. Potrafię stworzyć życie ze śmierci. Z cuchnącej padliny - wiernych wojowników. A ty, marna istoto - była wściekła - zaburzyłaś porządek!
- O co ci chodzi?!
- Uwiodłaś Gerhona.
Tym razem to ja wybuchnęłam śmiechem.
Odskoczyłam w ostatniej chwili, bo capnęłaby mnie pazurzastą łapą.
- Boisz się, że pies przestanie być wierny? - zakpiłam. - Zacznie myśleć? Zatęskni za tatusiem i mamusią? - Robiłam dobrą minę do złej gry, bo tak naprawdę byłam mocno wystraszona. Kostucha paskudnie się uśmiechnęła.
- Z cuchnącej padliny...
Nie czekałam, aż dokończy. Dałam w długą. Ta cholerna kiecka! Zaraz zaplączą mi się w nią nogi i zaryję nosem o glebę... cuchnącą padliną. A ciężkie mieczysko obija mi się o plecy.
Udało mi się wymknąć. Psy Kostuchy nie zwracały na mnie uwagi. Były zbyt zajęte wpatrywaniem się w mrok, w którym czaili się ich dzicy koleżkowie.
Wiedziałam, że Kostucha podąża za mną. Nie spieszyła się. Była pewna, że się jej nie wymknę. Nie miałam dokąd uciekać. Twierdza należała do niej.
Gerhon! To mój jedyny ratunek - pies gotów wypowiedzieć posłuszeństwo - koszmar Kostuchy. Nie jestem tak głupia, za jaką mnie bierze. Co nieco zrozumiałam z jej przydługiego wykładu o życiu i śmierci.

Nie doceniłam jej, była szybsza, niż się spodziewałam, mimo że ostro wyrywałam do przodu, podwijając kiecę. Stałam już nad brzegiem przepaści, a Kostucha coraz bardziej się zbliżała. Nie miałam gdzie się cofnąć. Rozgrzana do czerwoności lawa kipiała, rozświetlając wnętrze podziemi.
Kostucha wyciągnęła łapę.
- Chodź do mnie... Podróżniku.
Podróżniku? Dlaczego: Podróżniku? Podróżniku między życiem a śmiercią? Nie jestem trupem. Dlaczego? Bo przeszłam na drugą stronę?
- Nie przeszłaś - warknęła Kostucha. - Za to się płaci. Drogo płaci.
Kłąb cuchnącego dymu buchnął w górę i na chwilę zasłonił chudego stwora. Smród był tak koszmarny, że aż dławił. Gdy dym opadł, zobaczy łam obnażone kły. Żółte ślepia płonęły wściekłością. Głuchy charkot wydobył się z potężnej piersi.
- Argatan! - ryknęła bestia. Zakrzywione pazury sięgnęły w moim kierunku.
Skoczyłam.
Usłyszałam wściekłe wycie, a później otoczy ła mnie cisza. Było tak, jak myślałam. Gdy spadasz w przepaść, po prostu lecisz, lecisz i lecisz, aż grzmotniesz o ziemię i zmienisz się w mokrą plamę. Ja jednak nie dostąpię tej przyjemności, bo moje ciało i kości roztopią się we wrzącej lawie. Jak mówiła Kostucha: "Matka Ziemia nie tylko daje życie, ale równie hojnie szafuje śmiercią."
Rozgrzane powietrze faluje, pomarańczowy blask kłuje w oczy. Pali żywy ogień. I ten ból, okropny ból. Nie! Wcale mnie nie boli. Nie zdążyłabym nic poczuć. Co czuła nosząca Obcego w brzuchu Ripley, kiedy opuściła się do surówki? Czy trwało to aż tak długo? Nie bolało? Na pewno rwało jak diabli, tylko krótko.
Dostrzegam błękit. Niebo, czyściec? Niemożliwe! Wpatrują się we mnie wspaniałe błękitne oczy. Wokół huczą płomienie, nad którymi się unoszę. Błękitne oczy są coraz większe. Tonę w ich głębi. Rozgrzane do czerwoności wnętrze Ziemi oddala się ode mnie, ciemnieje. Błękit gaśnie.

Widzę ciemność, ciemność widzę!" - mam ochotę krzyknąć, bo w rzeczy samej mam przed oczyma ciemną plamę. Nagle oślepia mnie blask. Instynktownie turlam się po ziemi. Rozdzierające wycie atakuje mi uszy. Zrywam się na równe nogi i odwracam się. Uff! Mało brakowało! Przeżyłam spotkanie ze stworem z piekła rodem i skok we wrzącą lawę, a przejechałaby mnie ciężarówka...
Rozglądam się wokół. Nigdzie nie ma Czarnej Kawy. Droga jest pusta. Stoję na poboczu, ubrana w średniowieczną kieckę, z ogromniastym mieczem na plecach oraz długim nożem i sztyletem zatkniętymi za pas. Jakbym urwała się z choinki albo dała nogę z planu filmowego. Nie mam przy sobie żadnej ze zdobyczy naszej cywilizacji. Może dla Kostuchy banknoty, bilon i karty kredytowe to śmieci, ale w moim świecie nie sposób bez nich żyć. I na co mi przyszło? Stać na poboczu i machając rączką łapać stopa. Zaraz zatrzyma się jakiś napalony, który będzie miał ochotę na panienkę z wielki mieczem na plecach, oferującą usługi sado-maso. "I je otrzyma" - zaśmiałam się, głaszcząc rękojeść sztyletu.

Siedzę sobie w dużym autku, miecz uwiera mnie w plecy. Nie ściągnęłam go, i tak kierowca ciężarówki, który siedzi obok, dziwnie na mnie patrzy. Pewnie chłopak teraz ciężko żałuje, że się zatrzymał. Bawię się sztyletem. I wciskam mu bajkę, jak to reżyser mnie wkurzył, bo wymyślił sobie, że będę robić za Xenę, a ja obrażona ruszyłam prosto przez pola do ciepłego domku, tylko zapomniałam, że przytulne gniazdko znajduje się bardzo daleko od planu. Kierowca z pewnością nie wierzy w tę bajeczkę, ale trudno, najważniejsze, że jedzie do Krakowa i że przejeżdża obok mojej chaty. Nie będę musiała paradować przez całe miasto, obwieszona białą bronią. Co prawda gawiedź pomyślałaby, że to repliki, ale lepiej nie ryzykować. Broni, którą obdarował mnie Gerhon, nie mam zamiaru oddawać do muzeum, by rdzewiała gdzieś w magazynie. Czas wrócić na łono rodzinki. Ciekawe, jak długo mnie nie było?


***
Wyleguję się przy kominku w chatce na pustkowiu. Za oknem zawieja. Pewnie drogi całkiem zasypało, ale mało mnie to obchodzi. Nie muszę rano wstawać i jechać do pracy. Zaszyłam się na tym odludziu. Chatka jest dobrze zaopatrzona. Przygotowałam się do długiej zimy. Co prawda trzeci filar szlag trafił, emeryturki nie będzie, chałupa i maszynki sprzedane, ale to nieistotne. Nauki Kostuchy na coś się przydały. Wiem, w czym tkwi prawdziwa siła.
Otulam się szczelniej futrem i patrzę na ścianę obok kominka. Miecz wisi obok długiego noża. Sztylet trzymam pod ręką. Przypomina mi Gerhona. Czuję jego dłonie, przesuwające się po moim ciele i zatrzymujące się na biodrach. Widzę pełne niepokoju złote oczy. Wiem, co chciał mi powiedzieć. On się ze mną żegnał. Podarował mi swoją broń - najcenniejszą rzecz, jaką miał. Czy rzeczywiście najcenniejszą?
Jak myślicie, dlaczego zaszyłam się w chatce na pustkowiu? Nie chcę, by ktokolwiek mnie zobaczył. Wyglądam trochę... dziwnie. Oczka mi płoną. Pazurki szybko rosną. Słyszę mysz biegnącą po belce u powały. Lasica, która wygrzebała sobie norkę pod ścianą mojej chaty, dopadła jakiegoś gapiowatego ptaszka i właśnie obskubuje go z piór. Czuję zapach krwi i pierza. Przed chwilą czułam strach stworzonka, które zadusiła.
Skąd te zmiany? Dlaczego mam tak wyczulone zmysły? Na początku nie wiedziałam. Później zrozumiałam: Gerhon podarował mi nie tylko broń. Siedzę w prostej chatce, mam jednak pod ręką laptopa. Wybaczcie, ale z dużym brzuchem nie siedzi się zbyt wygodnie przy komputerze, który stoi na stole, a ja teraz mam dużo czasu. Wracam do pisania. Kończę moją historię, a później zabieram się za powieść. Kiedy opuścił mnie diabełek, zaopiekowała się mną błękitnooka istota. Gdy skoczyłam w Otchłań, popatrzyłam w oczy stworzenia, które żyje po drugiej stronie i którego losy stały mi się bliskie.
Zaszyłam się w lesie, by ukryć syna Gerhona przed wrogim mu światem. A gdy dorośnie... Cóż, będę mieć problem. Tak, jak jego ojciec, z pewnością będzie preferował świeże mięsko. Jak zapewnić synowi odpowiednie warunki do życia w naszym świecie? Czym go karmić? Jak powstrzymać przed wyruszeniem na nocne łowy? Może mi podpowiecie. Zrobicie dobry uczynek. Ocalicie życie wielu redaktorm :-).


Kraków, grudzień 2003
 
( góra )

  Powrót